Przy wschodzącym upadku
Nad Przepaścią
Kraniec ziemi, kraniec Miasta na
Pograniczu Otchłani pachniał tajemnicą skondensowaną w szaro-niebieskie obłoki
brodzące w głębokim rowie, oddzielającym świat ludzi od świata dzikości;
Pradawnego Lądu Szaleństwa. Tajemnice wirujące w ciemnościach głębokiego dołu
mówiły cicho, słowami ukrytymi przed zmysłami ludzi, dlaczego wyspa pomiędzy
wijącymi się wokół niej pasmami mgły, nie posiada połączenia z reszta lądu?
Unosząca się atmosfera przesycona sekretami odpychała od siebie naiwnych ludzi
sądzących, że są całym dobrem tego świata.
Blisko brzegu obłokowej fosy na
rozłożonym, wzorzystym atłasie siedziała dziewczyna w warkoczu sięgającym pasa,
której włosy wydawały się splecionymi długimi kłosami traw o kasztanowym
kolorze. Podobnie rzęsy gęste i zwiewne, mieszane ciemnymi i jasnymi barwami,
przypominały starannie przyciętą trawę rosnącą przy skraju ziemi. Skóra zaś
wyglądała na obsypaną drobnym, cielistym piachem i oczy jakby odbicie mgły
szaro-niebieskiej mieniły się odcieniami. Lecz cała ta otoczka, w którą ubrało
się ledwie ośmioletnie dziecko stanowiło jej różność od ludzi; zawistnych i
gniewnie nastawionych. Stanowiło jej wyjątkowo silną absorpcję otoczenia,
ujawniającą się na ciele upodabniającym się do cudów natury. Ten dar nie uchodził za dobrą rzecz w mniemaniu tych, którzy pozbawieni byli możliwości asymilacji ze światem.
W oczach wielu to niczemu winne dziecię
uchodziło za bestię, za demona zrodzonego z siły nieczystych kamieni
powleczonych rakową rdzą. Była uosobieniem klęski ludzkości, uosobieniem upadku
wspaniałych genów człowieka poprzez niezdecydowanie, ciągłą zmienność
zachodzącą w jej organizmie, oddalającym wygląd dziewczynki od ludzkiej
sylwetki doskonałości. Może wynikało to z zazdrości, może z niezrozumienia
mechanizmów tym władających, może była to zwykła bojaźń i lęk przed nieznanym,
co spowodowało, że skóra dziewczynki nabrała cech kameleona. Nie rozumieli bądź
nie chcieli zrozumieć fonemu asymilacji piękna świata do wnętrza ciała i
przelewania go z dokładnością na zewnętrzne płótno organizmu. Woleli nazwać ją
bestią.
Dziewczynka nie panowała nad zmiennością w
swoim wyglądzie, była jeszcze za młoda na pełną władzę nad ogromem siły w niej
drzemiącej. Przychodziła tutaj, gdzie mieszkańcy miasta nie zwykli się
zapuszczać z własnej woli i siadała w ciszy na atłasie, ciesząc się
różnorodnością swojego wyglądu. W tym momencie nikt nie wytykał jej palcami, nie
opisywał mało dyskretnie, nikt nie próbował wyśmiać jej, dlatego tak lubiła to
miejsce. Prawdziwie wolna od zasad i kanonów piękna pozwalała sobie na subtelne
odbijanie się nieba na gładzi skóry. Dobra zabawa rekompensowała dziecku jej
izolację od rówieśników, bowiem niewielu było takich jak ona, a miasto coraz
głośniej ukazywało swoją niechęć do dzieci bestii. Zaczęła chodzić do szkoły
innej niż dla wszystkich z garstką podobnych do siebie. Nie narzekała, gdyż
rozumieli się najlepiej w swoim odmiennym gronie, ale coraz odczuwalnie odciskała się na niej niechęć i
obrzydzenie innych.
Wyciągnęła lunetę z brudnego złota, którą
otrzymała od dalekiego wuja zafascynowanego jej zdolnościami i z nadzieją w
oczach spojrzała w dal Pradawnego Lądu Szaleństwa w poszukiwaniu słynnych
białolicych awraga. Ziemia gęsto porośnięta wysokimi trawami delikatnie poruszającymi się
na wietrze, przekradającym się po oddalonej wyspie, uspokajała wzrok sennym
widokiem pozbawionym zwierząt, a bogatym w kwiaty i zioła. W okolicy nie było
śladu po albinotycznych tygrysach ani innych istotach, które zwykle widywała, co
napełniło ją złością. Rozczarowana złożyła lunetę, pakując przedmiot do
poręcznej, lekkiej torby w kwiatki i dźwignęła się na równe nogi, zbierając z
ziemi pognieciony atłas.
Ostatni raz spojrzała w stronę odległego
lądu i ruszyła opieszale w kierunku Miasta na Pograniczu Otchłani.
***
Gazeta Szafirotechniki
Wydarzenia
z ostatnich lat skłaniają nas do powiedzenia, że stanęliśmy na pograniczu
czegoś wielkiego dobrego i zarazem złego. Jesteśmy u stóp całkowitej władzy nad
ludzkimi organizmami, jak i o krok zdobycia kompletnej wiedzy o, jakże niezbędnych do
naszego życia, szafirordzach i kłopotliwej rakowej rdzy wydzielającej
promieniowanie, przysparzającej nam ostatnio wiele problemów.
Zadajmy sobie istotne pytanie: do czego nas to doprowadzi? Miejmy nadzieję, że ogrom możliwości, jakie
na nas spłyną, nie przyćmi naszych umysłów, wszakże już okrzyknęliśmy dzieci napromieniowane
przez rdzę bestiami, a wiemy, że są tylko efektem naszych złych badań nad
produkcją szafirordzy. Nasze winy obracamy w złość przeciwko niewinnym istotom, czy nasz gniew i traktowanie tych dzieci jest uzasadniony? Nie wydaje mi się.
Przybliżmy teraz sylwetki tych istot uznawanych coraz śmielej za
stworzenia inne od ludzi. Czy tak jest rzeczywiście? Trudno jest mi się z tym
zgodzić i jeszcze ciężej zaprzeczyć temu, bo jednak te dzieci rozwijają się
inaczej i mają cechy wyraźnie inne od naszych, dlaczego więc mielibyśmy je nazywać
ludźmi? I pytanie: co skłania nas do uznania, że są całkowicie różne od człowieka? Zrodzone z genów kobiety i mężczyzny, czy to nie jest wystarczający powód, aby zaprzestać roztrząsania się nad ich genezą? Ten temat pozostanie kwestią sporną na długi czas, być może nigdy nie
dojdziemy do konsensu. Jeszcze wiele badań i testów minie nim określimy czym
tak naprawdę są napromieniowane dzieci, czy będą mogły żyć normalnie? Nie wiemy
jaki czeka ich los za parę lat, co rakowa rdza zdziała w ich wnętrzach.
Oto kilka pojęć, które zostały
stworzone na potrzeby klasyfikacji napromieniowanych dzieci:
Bestwolucja to zmienność organizmu pod wpływem czynników zewnętrznych pochodzenia
naturalnego: rośliny, zwierzęta, otoczenie geograficzne. Najczęściej ma to
miejsce, gdy istota przebywa wśród innych gatunków, elementów natury przez dłuższy czas i
absorbuje ich energię. Prowadzi to do nabycia nowych cech fizycznych i zmiany częściowego
wyglądu pewnych organów ciała skopiowanych z innych istot. Organizm nie zmienia
się cały, nie zmienia kształtu, jedynie kolory i wygląd pewnych elementów
imitujących widziane sylwetki i formy.
Bestiogeneza jest rozwojem organizmu pod wpływem bestwolucji i następuje
za każdym razem rozpoczęcia tego procesu, jak i wtedy, kiedy organizm powraca
do kształtu sprzed zmiany.
Bestwolut to organizm podlegający bestwolucji. Wyglądem ani sposobem myślenia nie różni się od człowieka. Krążą pogłoski, że przejawiają większą inteligencję i siłę. Nie zostało to jeszcze udowodnione.
Salazar Phantom, sierpień 2001 rok
***
Rękawice z atłasu
Dziewczynka o kasztanowych włosach wróciła
do domu po piątkowych zajęciach w innej szkole, na rogu ulicy wstążkowej,
stworzonej na potrzeby grupy napromieniowanych. Siadła przy biurku okrytym
białym obrusem i rozrzuciła niedbale po blacie książki, szukając ukrytego w
głębi torby piórnika z długopisami. Odnalazłszy rzecz westchnęła donoście,
przewracając oczami i zabrała się nieśpiesznie do rutynowej czynności, którą mimo
braku chęci wykonywała z należytą uwagą i poświęceniem czasu.
Zadane lekcje odrabiała z gorliwością
rysującą na twarzy lekki uśmiech o ustach upodobnionych od wcześniej
dotkniętego płatka orchidei postawionej na parapecie zawalonym książkami. Grube
tomy opowiadały o legendach, o tygrysich władcach na pradawnym lądzie i
historiach mitycznych pełnych niebezpieczeństw, i białolicych awraga, które
uwielbiała czytać pogodnymi wieczorami przy świetle ażurowej lampy
przytwierdzonej do przeplatanego gwiazdkami sufitu. Tęsknie spojrzała w ich
stronę, w stronę huczącą przygodą i podróżami wzywającymi ją do zanurzenia się
w świecie beztroskim, choć zagrażającym życiu, ale powstrzymała swój zapał do
czytania. Sumienność była cechą łagodzącą jej temperamentem, rozumiała, że
rozpoczętą jedną rzecz powinna zakończyć i z tymi słowami zawisłymi w umyśle
powróciła do otwartych książek.
Pisała szybko w zeszycie w kratkę, kreśląc
niechlujnie po źle zapisanych słowach i idąc dalej w rozwiązywaniu, nie
przejmując się bazgrołami rujnującymi czytelny ład. Nie należała do osób
estetycznych i dbających o porządek liter na papierze. Robiła zazwyczaj zadania
prędko i z efektywnym wynikiem kierując się myślami, aby skończyć je możliwie
wcześnie. Naglona pasją wzbierającą wewnątrz pochłaniała zdania, przetwarzając
je natychmiast w słowa odpowiedzi i bez zastanawiania się nad sensem
utworzonego teksu spisywała go automatycznie razem z płynącymi myślami.
W pokoju panował przyjemny półmrok,
pozwalający cieniom w kątach poszerzyć swoje pole, sięgające już daleko w głąb
niewielkiego pomieszczenia. W takiej atmosferze dziewczynka czuła się najlepiej, toteż
zazwyczaj przysłaniała szczelnie okna wystawione na mocne działanie słońca i
zagłębiała się w swój prywatny świat pozbawiony różnic. Wówczas przylepione
gwiazdki na suficie rozpalały się blaskiem i mając nad sobą skrawek nieba czuła
się dryfującym w przestworzach aniołem.
W kuchni krzątała się matka dziewczynki,
hałasując i pokrzykując z nerwami na przedmioty domowego użytku, wypadające jej
z rąk, w niespodziewanych momentach braku uwagi, jakby specjalnie robiąc jej na
złość. Wysoka i szczupła o włosach tego samego kasztanowego odcienia, ale
twarzy znacznie różniącej się od rysów napromieniowanego dziecka, wydawała się pozbawiona
energii do dalszego życia. Przywiązana obowiązkiem do bycia w domu, który ją
przytłaczał, nie miała ochoty na okazywanie sztucznej radości. Zgorzkniała i
marudna uprzykrzała domownikom czas wolny od szkoły i pracy wyładowując na
nich swoje niepowodzenia w sferach zawodowych, jak i uczuciowych, nie
rozumiejąc, że niszczyła ostatni zalążek mogącego rozkwitnąć szczęścia.
Miała duże oczy o brązowej barwie i usta
wąskie bladoróżowe stapiające się z odcieniem skóry. Twarz kształtu trójkątnego
posiadała widoczne wyżłobienia w policzkach powodujące, że wyraz kobiety nabierał
surowości i braku cieplejszych uczuć wobec każdego napotkanego na drodze.
Głębokie wory nadawały zmęczenie i odbierały blask witalności. Uroda uszła,
ustępując miejsca ciągłemu zmęczeniu odbierającemu zdrowie skórze i siłę brązu włókien w oczach.
Divya Vishwananda pracowała w instytucie
pozyskiwania źródeł energii z szafirordzy do czasu gdy nie zamknięto oddziału,
co wydarzyło się trzy lata temu. Podczas prac badawczych wielokrotnie miała
styczność z kamieniami, którym później nadano nazwę rakowej rdzy i określono
mianem szkodliwych. To przyczyniło się to mutacji w organizmie jej dziecka –
Mirabilissy Vishwananda. Dziecko z początku była dla kobiety cudem i
wyczekiwanym szczęściem, lecz z czasem stała się utrapieniem, powodem do wstydu
przed ludźmi. Okazała się rzeczą zepsutą i niezdolna do naprawy, niepotrzebną już więcej i niewartą wyrzucenia.
Od czasu silnej nagonki na bestwoluty Divya
traktowała córkę chłodniej z wyraźnym niezadowoleniem, że urodziła się inna,
jakby ukazując społeczeństwu, że również nie pochwala tego kim są
napromieniowani. Nie potrafiła przełamać narastającej z latami niechęci wobec
dziecka i powoli dochodziła do punku zobojętnienia, gdzie losy małej
dziewczynki wcale ją nie obchodziły. Divya
uzależniona od opinii ludzi odseparowała się od Mirabilissy, odczytując każdą
niekontrolowaną zmianę w wyglądzie dziecka jako objaw szpecącej choroby, mogącej zagrażać jej samej.
Jasne światło wpadło przez osłonięte
matowymi zasłonami okna i otuliło ciepłem promieni dłonie myjące zabrudzone
tłuszczem talerze. Nerwowe ruchy nie radziły sobie z plamami, a żyły
wypiętrzyły się na skroniach, pulsując rytmem rozżalenia przepełniającego
kobietę bezsensownym gniewem. Nagły napływ złości przemknął do dłoni, które
rzuciły talerzem o blat, roztrzaskując go na dwie równe połówki.
Donośny dźwięk dobiegł do pokoju
dziewczynki, znajdującego się tuż obok kuchni, i zwrócił jej oczy w stronę
ściany, za którą czaiło się pomieszczenie jadalne. To nie pierwszy raz, kiedy działo
się coś takiego, kiedy kobieta niszczyła rzeczy wokół siebie, oczyszczając swój
umysł ze słów szaleństwa. Mirabilissa zmrużyła oczy ze smutkiem i powróciła do
rozwiązywania ostatniego zadania, czując żal gniotący drobne serce. Zdawała
sobie sprawę, że to jej wina, bowiem matka ostatnimi czasy nie kryła powodów
swoich furii.
Divya ochłonęła, ale drgające wewnątrz
emocje nie ustąpiły w pełni, nie oddawały pogody ducha i opanowania psychiki. Noszona afektami ruszyła w stronę pokoju córki,
gdzie cicho zaszyła się w progu, obserwując dziecko pracujące wytrwale przy
biurku. Ten widok nie rozczulił kobiety ani nie napełnił dumą na myśl, że ma takie pracowitą córkę. Brak emocji w oczach
wertujących sylwetkę Mirabilissy namacalnie odbijał się na ciele dziecka.
Dziewczynka czuła surowe spojrzenie, jednak nie śmiała zwrócić się w stronę
matki. Świetnie udała, że nie zauważyła jej, drżąc wewnątrz, kreśląc nierówne
litery.
Kobieta uparcie przypatrywała się dziecku,
szukając punktu zaczepienia do wyładowania tlącego się nieustannie gniewu.
Sprawdzała dokładnie każdy widoczny element, zatrzymując się na dłużej przy
ustach, będących odbiciem lustrzanym orchidei chylącej się nad głową
Mirabilissy. Myśli zahuczały w uszach, ciśniecie napięło czaszkę. Pękły w niej
ostatnie wodze pohamowania i podeszła gwałtownie do biurka.
- Znowu! – Zagrzmiała nad dzieckiem,
szarpiąc zdezorientowana Mirabilissę za ramię. Siłą zwróciła córkę w swoją
stronę, której usta straciły delikatny różany odcień kwiatu. – Ile razy mogę
powtarzać, abyś nie robiła tego w moim domu!
- To nie ja! To moje ręce to robią! –
Zaprotestowała, z żalem obserwując czerwoną od zdenerwowania twarz matki.
- Te twoje ręce – burknęła złośliwie,
ściskając mocno nadgarstki i wpatrując się niechętnie w delikatną, gładką skórę. -
Zaraz coś z tym zrobimy.
Divya opuściła pokój córki, idąc w
nieokreślonym kierunku. Dziewczynka odprowadziła ją zaszklonym wzrokiem i
zostawiła wszystko czym zajmowała się przy biurku, udając się do łóżka i
wtulając w ciepłą poduszkę uroniła kilka łez.
Późnym wieczorem kobieta zjawiła się
kolejny raz w progu zakątka Mirabilissy. Zastukała w drewno otwartych drzwi i
ogłosiła swoje przyjście dziewczynce, siedzącej na łóżku i czytającej książkę z
kolekcji opowieści trzymanych na parapecie. Opanowana i obdarowana przez los
lekkim uśmiechem zadowolenia, zasiadła na miękkim materacu, przymykając otwarty
tom legend spoczywający na złożonych nogach napromieniowanej. Dziecko niepewnie i ze złością
przemykającą na błękitnych tęczówkach patrzyło na rodzicielkę, skrywającą jedną
rękę za plecami, co napełniło bestwoluta przerażeniem.
- Mam dla ciebie prezent – oznajmiła,
uśmiechając się szerzej, jednak ten gest niemal szczery, ukazał na twarzy
kobiety bruzdy nie świadczące o radości, a zagubieniu w złu i żalu wobec
przeszłych wydarzeń. – Będziesz nosić je zawsze i już nigdy nie pokażesz, że
jesteś inna.
Mówiąc to wyciągnęła rękę przed siebie, tą
skrywana za plecami, i rozwarła dłoń, w której widniały atłasowe rękawice szyte
przez kobietę popołudniem. Dziewczynka zabrała gładki materiał i naburmuszyła
się, napinając usta od złości. Policzki poczerwieniały i brwi ułożyły się
niżej, malując gniewny wyraz oczu.
- Mój koc… - wycedziła przez zaciśnięte
zęby, ale nie miała w sobie tyle odwagi, aby wylać całą negatywność emocji na
matkę.
***
Płowy wygnaniec
Kraniec ziemi i odległy początek nowego pradawnego
świata za morzem szaro-niebieskich obłoków. Mirabilissa pojawiła się tutaj po
długiej nieobecności z atłasowymi rękawicami na dłoniach, stanowiących jej
nierozłączny element wyglądu. Przyzwyczajona do nich, zapominała o ich
ściąganiu i cieszeniu się wolnością, to nie miało już najmniejszego sensu. Po
roku czasu odizolowana od swojego ja nie pragnęła powracać do niego, bowiem
wpojono jej, że to złe i godne wstydu, dlatego wstydziła się, że taka jest.
Sięgnęła do torby po lunetę zarysowaną użytkowaniem
i spojrzała w przybliżone ziemie Pradawnego Lądu Szaleństwa, próbując odnaleźć,
jak zwykle, białolice awraga. Wolno przesuwała się brzegiem urwanej ziemi
zmieniającej się w głęboki rów, sięgający niewidzialnego, niesłyszalnego dna, kierując się ku
wschodniej części. Oddychała wolno ze zniecierpliwieniem rozpierającym klatkę, skłaniającym ją do uznania, że kolejny raz nic nie napatoczy się jej oczom, ale powstrzymała
się od tego osądu, zamierając na chwilę.
Wśród wysokich traw i dojrzewających zbóż
tygrys o płowym odcieniu złotego i psach mlecznobiałych brodził silną łapą we
mgle ocierającej się o urwisko. Widocznie zły, że nie może stanąć na
rozpływającej się powierzchni porykiwał donośnie, co widziała dziewczynka, ale nie
słyszała z tej odległości, dostrzegając jedynie mocno napinaną przeponę. Wybijał wściekle pazury w twardą powierzchnię i
machał ogonem wydającym się być mosiężnym tworem.
Mirabilissa czytała o tygrysach stojących
na czele łańcucha Bogów Szaleństwa. To płowi wygnańcy mieli być tymi, którzy
dali życie białolicym awragom i mścicielom pozbawionym przez ludzi szafirowej
wartości. To oni w swej niedoskonałej formie przekazywali doskonałość, gdy
zabierano im ciążący za sercem metal brzydoty i sprawiano, że płowa sylwetka
bielała, a wnętrze rodziło szafirordzę. Jednakże nie wierzyła w to zbytnio,
rozumiejąc, że istoty te dopełniały brakujący element i były w oczach wielu
ludzi wyłącznie miejskimi legendami, bożkami, do których nie powinno się modlić.
Nikt nie udowodnił ich istnienia, być może
nikt nie chciał, aby większość wiedziała o pierwszych tygrysach, dających
początek wszystkiemu, co dobre dla ludzi. Płowi wygnańcy z jakiegoś powodu
zostali tak nazwani i zapomniani do tego stopnia aż uznano ich za mit.
Mirabilissa, jako dziewięcioletnie dziecko, nie zagłębiała się w sens tej
intrygi, nie zauważając jej w ogóle. Ucieszyła się, dostrzegając wyblakłego
kota, który teraz czmychnął w zarośla, kiedy ujrzał zarys postaci na skraju
drugiej ziemi. Dziewczynka złożyła lunetę i rozmarzonym wyrazem twarzy udała
się do domu.
Przysięgła nie mówić nikomu o tym, co
zobaczyła. Uznała to za znak, za błogosławieństwo, za symbol rychłych zmian na świecie. Widziała w tym swoją szansę.
***
Platynowa Klatka
Warkot samochodu rozchodził się echem po
przestrzeni miasta zarośniętego krzewami i drzewami przebijającymi konarami
okna niezamieszkałych pokoi; pustych i szarych. Na przyczepie obudowanej wysoką,
kolczastą siatką siedziało czworo osób usadowionych dwójkami naprzeciwko siebie
z głowami opuszczonymi, ociężałymi przez minione wydarzenia. Byli zaniepokojeni
tym, co uczynili i zobaczyli w głuszy, i wyczerpani długą podróżą w głąb Pradawnego Lądu Szaleństwa,
którą odbyli pieszo w poszukiwaniu nosicieli szafirordzy. Nie rozpierała ich
radość ani duma, że udało im się odnaleźć białolicego awraga i schwytać do klatki
o platynowych prętach odbierających siłę tygrysim albinosom. Dziwne uczucie przegranej
opadło na nich z wysoka i odebrało swobodę oddychania w czystej przestrzeni
flory. Uczynili rzecz złą i przynoszącą zagubienie
na ludzi, jednak oni sami, uzależnieni od władz wyższych, nie mogli powiedzieć
słów przeciwstawiających się temu.
Zwierzę ryczało donoście i uderzało ciężkimi
łapami o platynowe pręty stawiające opór, i przenoszące całą moc uderzenia do
wnętrza awraga, gdzie impuls zamieniał się w ból. Niewielka przestrzeń uniemożliwiała
tygrysowi gwałtowne poruszanie się i bezowocne próby rozwinięcia sylwetki kończyły
się na stwarzaniu większej ilości chwil naznaczonych cierpieniem organizmu. Kot
nie poddawał się, nie uginał pod naporem łupiącej pod skórą gehenny, zbyt
owładnięty gniewem nie zdawał sobie sprawy, że to nie energia rozpierała go, a
zwykły ból podsycany rozeźleniem i żalem. Wściekły obserwował milczących ludzi.
Kobieta ukradkiem spojrzała w stronę
tygrysa, ale zwątpiła w siebie i zalała się zimnem sunącym w dół ciała, kiedy
uświadomiła sobie, ile te niebieskie ślepia zwierzęcia miały w sobie cech
człowieka. Mądrość, ogrom wiedzy na temat świata i mieszanka uczuć, niezaprzeczalnie
należących do ludzkich emocji, biły z intensywnej bary tęczówki, ukazując awraga,
jako rozumną istotę, co wielu uznawało za szczyt absurdu.
Agentka nigdy nie spotkała się z albinosem
w sytuacji, kiedy zwierzę było na wolności. Ostatni złapany tygrys w niewoli
stał się apatyczny i nabrał typowych cech zwierzęcych, tracąc ten czar zawarty
w ślepiach i postawę czyniącą go istotą zdolną myśleć logicznie. Teraz mogła
odczuć wyższość białolicych awrag, wyższość nad całą ludzkością i bez ociągania
się czy szukania wymówek, śmiało przyznałaby przed wszystkimi, że to prawdziwy
Bóg Szaleństwa, który dał człowiekowi całe dobro, i za które powinni być mu
wdzięczni.
Kobieta odwróciła wzrok, kosmki jasnych
włosów wypadły spod niebieskiego, wojskowego hełmu z logiem oddziału, w którym
pracowała: Sił ponadspecjalnych do misji na Pradawnym Lądzie. Drżące oczy o jasnym
odcieniu, wpadającym w szarość, przeczucia na towarzyszy unikających rozmów i
kontaktów między sobą, wodzących wzrokiem niespokojnie po czystym niebie.
- Musimy się pośpieszyć most zamknie się za jakieś
dwadzieścia minut – oznajmił mężczyzna o wyrazie twarzy doświadczonego w bojach
żołnierza, kiedy odczuł na sobie przeszywające spojrzenie współtowarzyszki w
wyprawie. Jego rysy wyraźne i skóra pobrużdżona zmarszczkami nadawały powagi i
szacunki, z jakim powinni się do niego odnosić, i tak też robili jego kompani w
misjach. Brązowe oczy kontrastowały z siwymi włosami gładko przylegającymi do
ciała nawet po ściągnięciu hełmu.
- Zarząd będzie miał za złe – zaczęła kobieta,
łapiąc dłonią jasny kosmyk i owijając go spiralnie wokół palca ze złamanym
brzydko paznokciem. Zlękniona chciała usłyszeć słowa otuchy, ale temat jaki
zaczęła, nie mógł rozwinąć się dobrze. – Płowi wygnańcy to w końcu była nasza prawdziwa
misja. Dobrze mówię?
- Laura, uspokój się! – krzyknął drugi żołnierz,
lecz w tych słowach nie czaił się gniew, jedynie zdenerwowanie sytuacją i tym,
co niosła ze sobą. Mężczyzna otarł strużki potu z twarzy i błagalnie spojrzał w
stronę kobiety. Ciemne oczy zdawały się ziać bezdenną czarną pustką i namacalnie
odbijały się na ciele agentki.
- Kapitanie Kittredge – zwrócił się do
milczącego mężczyzny żołnierz zajmujący miejsce obok Laury. Wyglądał na
młodego, ale potrafiącego opanować warujące uczuciami wnętrze. Spokój z jakim się
odnosił wydawał się bez emocjonalny i zobojętniały na wszystko, jednakże
jasnowłosy chłopak podchodził do sytuacji z dystansem, analizując je i unikając
gorączkowych decyzji czy słów, osądzał wydarzenia w głębi siebie. – To nie było
ważne, tak? Chodziło tylko o białolicego awraga?
- Płowi wygnańcy oficjalnie zostają uznani
za wymarłych – odezwał się po chwili siedzenia w zupełnej ciszy. Przemyślał to,
o czym zamierzał mówić i uznał, że to wyjaśnienie będzie w zupełności wystarczające.
Chociaż wiedział, że zarząd liczył na odkrycie osobników płowego wyglądu,
postawiono mu konkretny warunek przywiezienia albinosa do uzupełniania brakującego
obiektu badań po zdechłym niedawno tygrysie. Zadanie wykonał. - Pewne istoty
powinny żyć w ukryciu, a ich istnienie okryte mianem
nieudowodnionego. Nasza misja została wypełniona w stu procentach, to po co
przyjechaliśmy jest z nami i temat nie podlega dyskusji.
„W tym momencie nikt nie wytkał jej palcami, nie opisywał mało dyskretnie, nikt nie próbował wyśmiać ją, dlatego tak lubiła to miejsce.” – a nie „wyśmiać jej”? i nie wiem, czy bardziej nie pasowałoby „wytykał”. Tak jakoś mi się gryzło to.
OdpowiedzUsuń„W okolicy nie było śladu po albinotycznych tygrysach ani innych istota, które zwykle widywała, co napełniło ją złością.” – „istotach”
Tygrysy albinotyczne? Hmm… to musi być świetny widok. Bardzo, bardzo rzadko można takie zobaczyć, z czego się orientuję. Ale naprawdę… Biały tygrys to pewnie coś niesamowitego *.* Ten na Twoim szablonie już mówi sam za siebie ^^
„kłopotliwej rakowej rdzy wydzielającej promieniowanie przysparzającej nam ostatnio wiele problemów.” – przecinek po „promieniowanie, „przysparzające” albo spójnik „i” pomiędzy „promieniowanie i przysparzającej”
„Miejmy nadzieję, że ogrom możliwości, jakie na nas spłyną, nie przyćmią naszych umysłów, wszakże już okrzyknęliśmy dzieci napromieniowane przez rdzę bestiami” – „nie przyćmi”, bo zwracasz się do ogromu, a nie do możliwości. ;)
„Grube tomy opowiadały o legendach, o tygrysich władcach na pradawnych lądzie i historiach mitycznych pełnych niebezpieczeństw” – „pradawnych lądach” bądź „pradawnym lądzie”,
„Uroda uszła, ustępując miejsca ciągłemu zmęczeniu dobierającemu zdrowie skórze i siłę brązu włókien w oczach.” – a nie „odbierającemu”
„Wśród wysokich traw i dojrzewających zbóż tygrys o płowym odcieniu złotego i psach mleczno białych brodził silną łapą we mgle ocierającej się o urwisko.” – „pasach mlecznobiałych”
„Kot nie poddawał się, nie uginał pod naporem łupiącej po skórą gehenny, zbyt owładnięty gniewem nie zdawał sobie sprawy, że to nie energia rozpierała go, a zwykły ból podsycany rozeźleniem i żalem.” – „pod skórą”
„Mądrość, ogrom wiedzy na temat świata i mieszanka uczuci niezaprzeczalnie należących do ludzkich emocji biły z intensywnej bary tęczówki,” – „uczuć”
„Spokój z jakim się donosił wydawał się bez emocjonalny i zobojętniały na wszystko” – „odnosił”
„postawiono mu konkretny warunek przywiezienia albinosa do uzupełnianie brakującego obiektu badań po zdechłym niedawno tygrysie.” - „uzupełnienia”
No, fragment, w którym opisałaś ten tekst z gazety… Kurcze, czułam się tak, jakby czytała jakiś prawdziwy wycinek. Jakby to wszystko było rzeczywistością. Opisałaś pojęcia, obecne w nauce, w wyniku tych wszystkich mutacji. Jako iż byłam na biol-chemie, bardzo mi się to spodobało. Lubię czasami sobie przypomnieć, że jednak biologia jest czymś ciekawym. A niewątpliwie u Ciebie nabiera ona takiego właśnie znaczenia. To jest fascynujące, że geny człowieka mogą się tak zmieniać. Te mutacje… No, genialne. A u Ciebie za sprawą szafirordzy, tak? Nie wiem co to jeszcze, ale wierzę, że jakiś naprawdę niebezpieczny dla człowieka środek. ;)
UsuńTa dziewczynka robi tak jak ja! Czytam polecenie, a potem piszę, co mi się tam w głowie pojawi, nie myśląc nad sensem utworzonego zdania. Po prostu robię to instynktownie, byleby szybko przez to przebrnąć. Dopiero potem, jak wymaga tego sytuacja (jakieś testy, sprawdziany, czy egzaminy), to czytam po skończeniu wszystkiego test i wychodzi na to, że tam ni ładu, ni składu nie ma ;d
Kto jak kto, ale matka nie powinna winić córki za to, że została napromieniowana. Przecież to nie jej wina. To chyba matka pracowała z szafirordzą. To przez nią się to wszystko stało. Powinna obwiniać siebie, a nie niewinne dziecko. Właśnie takie momenty są najgorsze. Jak zrzuca się winę na kogoś, kto nic nie zrobił. ;/
Ok, z tymi płowymi tygrysami niewiele zrozumiałam. Ale mniemam, iż w opowiadaniu pojawi się o nich coś więcej. Mają coś wspólnego z Bogami Szaleństwa, więc chyba to głównie o nich chodzi w tekście. No, zobaczymy jeszcze, zobaczymy ^^
I takie uwagi. Nie jestem dobra z interpunkcji, ale czasami masz zdanie długie na 3-4 linijki, a u Ciebie nie ma tak żadnego znaku interpunkcyjnego, mimo iż się o to wręcz prosi. Jak wspomniałam to jest moja pięta Achillesa, ale jednak dużo razy mogłam wypisać i wstawić przecinki tam, gdzie były ewidentnie potrzebne :) Pojawia się także mnóstwo literówek, ale kto ich nie robi… Pozwoliłam sobie wypisać większość, jednak czasami już zostawiałam, ale nie było tego dużo. Jeśli nie chcesz, abym poprawiała, to nie bij, tylko powiedz. Przyzwyczaiłam się do tego, że zawsze wypisuję, jeśli coś widzę. A i nie zawsze mam rację! :D
A przechodząc do tekstu. Fabuła wydaje się być naprawdę ciekawa. Taka inna, niż wszystkie, które do tej pory miałam okazję śledzić. Połączyłaś tutaj biologię, genetykę dokładniej z tygrysami. Splatasz losy ludzi z losami tych wspaniałych zwierząt. Jestem więc jak najbardziej za czytaniem dalszych losów ;)
Dodaję Cię więc do obserwowanych i do linków!
P.S: Jeśli mam Cię informować o nowych rozdziałach u mnie, to prosiłabym, abyś to potwierdziła. Jak na razie mogę jedynie zaprosić Cię na kolejną część przygód Sue ;)
Szczerze powiedziawszy jeszcze nie przeglądnęłam na spokojnie prologu. Właściwie napisałam i opublikowałam z myślą, że uda mi się go poprawić w najbliższym czasie. Czas jednak nie jest dla mnie łaskawy. Dziękuje za pokazanie tych wszystkich nieścisłości. Jestem zaskoczona, że aż tak przeinaczyłam słowa. Co do przecinków, chyba się nie lubimy, ale w miarę czytania postaram się powstawiać tam gdzie powinny być.
UsuńCo do płowych. to ogólnie miało być niezrozumiałe. Z reszta cały prolog kreowałam tak, aby pokazał mniej więcej najważniejsze sprawy dla fabuły i trochę zarysował sytuację, jaka rozwinie się w rozdziale pierwszym.
To chyba jest nawet moja słabość. Jakiekolwiek piszę opowiadanie, to zawsze jest oparte na czymś typowo biologicznym.
Może to wydać się dziwne - dlaczego tygrysy? Oparłam to na śnie, a w tym sennym filmie występowały właśnie te dzikie koty. Nadal wydaje mi się to nietypowe, ale trudno. Nie wyobrażam sobie innych istot niż tygrysy.
Jest naprawdę nietypowo, mistycznie i intrygująco. Piszesz bardzo profesjonalnie, a język masz kwiecisty (czasami chyba za bardzo, bo wydaje mi się, że usilnie poszukujesz zagmatwanych synonimów dla prostych słów). Przez to ten tekst ma taki cudowny urok opowieści typowo fantastycznych, ale nie takich Tolkienowskich, tylko takich baśniowych, które nawet nie wiem skąd znam, ale kojarzą mi się z dzieciństwem. Tylko, że w tej jest więcej mroku i niepokoju (może nie w pierwszej części, ale dalej)...
OdpowiedzUsuńTo trudny tekst. Napisany pięknie, ale jakiś taki trudny do zrozumienia. Szczerze przyznam, że połowy nie rozumiem. Może to przez dziwny, ale ładny sposób, w jaki piszesz... Nie wiem.
Ale ciekawi mnie to, więc jeszcze mnie tu zobaczysz.
[pozbawieni-kontroli]
Hmm. Właściwie to opowiadanie zamierzałam pisać prosto, tak prosto jak się da, a przynajmniej jak ja potrafię. Prowadzę już dwa blogi, gdzie zwracam uwagę na słowa, niemniej jednak nigdy nic nie robię na siłę. W tym zaś piszę jak mi leci, nie zastanawiając się czy jest ładnie i poetycko, zagmatwanie, barwnie po prostu piszę tak, aby utworzyć tekst czytelny i nieskomplikowany. Jestem zdziwiona, że i ten styl odbiega od prostoty. Widocznie inaczej już nie umiem.
UsuńOgólnie prolog może być niezrozumiały ze względu na dziejące się wydarzenia. Wprowadziłam w nim większość z elementów fabuły. Zaczęłam ukazując dużo i nie wyjaśniając za wiele, ale taki prolog wydał mi się odpowiedni jako wstęp do kolejnych rozdziałów.
Osobiście wydaje mi się, że styl jakim pisane jest to opowiadanie nie jest jakiś bardzo zagmatwany, ale mogę sie mylić.
Dziękuję za komentarz i opinię.
tygrysy, jejku, jak ja kocham tygrysy! I jeszcze Evanescence w tle... mmm, jestem w niebie.
OdpowiedzUsuńJak zawsze pod prologiem powinnam zacząć od tego, ze nie wiem co napisać, ale u Ciebie na szczęście jest inaczej. Prolog jest długi i treściwy. Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę z tego powodu!
Od razu mnie zachęciłaś. Twój styl jest płynny i lekki. kiedy czytałam ten tekst miałam wrażenie, że unoszę się nad ziemią, a nie siedzę w pokoju z laptopem na kolanach.
Współczuję dziewczynie. To straszne, kiedy bliskie osoby nas o coś obwiniają, a tak naprawdę nie jest to nasza wina. Przecież ona nie mogła nic poradzić na to, co się stało.
Nie wiem, co jeszcze dodać, bo przyznam, że lekko się pogubiłam, ale to nic, bo dzięki temu mam ochotę na więcej :)
a jeśli masz ochotę to zapraszam również do mnie na: http://butter-hill.blogspot.com/
Mozna się pogubić, nie ukrywam, że prolog jest o wszystkim i o niczym. Napisałam tutaj tak wiele znaczących dla fabuły elementów, że jak na początek to może wydać się niezrozumiałe. Myślę, że kolejny rozdział przybliży trochę sensu opowieści, a z kolejnymi dowiemy o co jest grane w tym, wszystkim, po czym i tak się okaże, że to nie jest główny wątek fabuły, a zwykłe tło dla rozgrywanej akcji ;P
UsuńTa muzyka idealnie pasuje do opowiadania. Gdyby ta historia miała byc opisana w formie muzycznej to ta nuta byłaby jej perfekcyjnym odbiciem zapisanym w nutach.
Cieszę się, że Ci się podoba. Niestety prolog ma wiele niedociągnięć, co zauważył pierwszy czytelnik, dlatego tym bardziej jestem zdziwiona, że przeczytałaś i spodobało Ci się. Tak, również uwielbiam tygrysy, toteż sa one moimi głównymi postaciami w całej akcji, ale nie wybrałam je od tak. To sen przyniósł mi ten pomysł o tygrysach i... to się kiedyś ujawni.
Wpadnę na pewno.