16 cze 2013

Rozdział I


Kroniki nienawiści do bestii

     Kontynent Gamma otoczony z północy morzem Aim, z zachodu oceanem Salamanu, od południa morzem Stalaktytowym, zaś z zachodu przełęczą Illujanka pełnej węży i burzowych zjawisk pogodowych, nie był wielki ani urozmaicony geograficznie. Mieścił ledwie trzy państwa na swych ziemiach, z czego jedno osiągnęło niebywały światowy sukces, a dwa kolejne z trudem utrzymywały niezależność. Gamma graniczyła z kontynentem Alfa od strony przełęczy i dzielił morze stalaktytowe z kontynentem Delta najbardziej dzikim miejscem w ludzkim świecie. Razem tworzyły trójkąt kontynentalny.
     Państwo Międzymorski Kobalt zabłysnęło dzięki swojej bliskości z ziemiami Pradawnego Lądu Szaleństwa, co przyczyniło się do odkrycia szafirordzy. Właściwości tych kamieni okazały się zbawienne dla ludzkości i ich możliwości przelano na udoskonalenie techniki, wytworzenie energii, wyprodukowanie leków leczących z niemal wszystkich chorób, to udogodniło życie człowieka. Państwo podzielone na dwanaście dystryktów, każdy o innej specjalizacji, formułowały Międzymorski Kobalt na ułożony i harmoniczny system rządzony przez wiele osób, w których rękach tkwiło dobro i przybytek. 
     W środkowej części państwa, w graniczących obok siebie rozbudowanych dystryktach Ula i Plastra miodu figurowały fabryki i korporacje zarządzające produkcją, i eksploatacją szafirordzy. Zurbanizowane miasta wraz z kilkoma dystryktami, gównie mieszkalnymi i urzędowymi, utworzyły obszar, okrąg władzy i przepychu, gdzie w najbogatszych dzielnicach kawałki cennych minerałów nosiło się w złotych pierścionkach. Powstały laboratoria zajmujące się genezą białolicych awraga, na uczelniach otworzono nowe kierunki związane z techniką i możliwościami szafirordzy, w szpitalach utworzyły się oddziały, gdzie kamienie sprawowały główne narządzie leczenia. Ludzkość uzależniła się w szybkim czasie od właściwości minerałów, narosło zapotrzebowanie i wizyty na odległych ziemiach stały się częstsze.
     Białe tygrysy ginęły w zawrotnym tempie, chociaż na światowych kongresach ustalono ilość zabijanych zwierząt i częstotliwość polowania na awraga, to jednak nie wystarczyło. Człowiek zdał sobie sprawę, że bez szafirordzy życie jest o wiele trudniejsze, a strach przed utratą drogocennego kamienia, powodował liczne protesty. Ludzie domagali się wybijania tygrysów, żądali nabywania minerałów na zapas, na czasy ciężkie, jakie przecież mogły kiedyś nastąpić.
      
     Miasto na Pograniczu Otchłani, trzeci dystrykt w kolejności, nie było światłym miejscem, ale liczyło się dla państwa ze względu na swoje bliskie graniczenie z ziemiami lądu. Istniało tutaj przewężenie, dzielące kontynent Gamma od wyspy za obłokami, mierzące nie więcej niż sześćset metrów, co znacznie przybliżało dwa różne światy. Ponad sześćdziesiąt lat temu wybudowano ruchomy most, który połączył odległe ziemie i przyciągnął ludzkość do czegoś niesłychanego, co uzależniło człowieka, i sprowadziło na niego gniew istot tam mieszkających. 
     Od najdawniejszych czasów ludzie próbowali pojąć dlaczego ich starania szły na marne i pradawny ląd pozostawał poza ich zasięgiem? Wielokrotnie starano się stworzyć pomost łączący te dwa skrajne światy, jednakże za każdym razem działa się katastrofa; to plagi, epidemie, trzęsienia ziemi i osuwiska, zgony ludzi pracujących. Loty samolotem, gdy te zostały wynalezione, również kończyły się upadkiem maszyny w dół zdającego się nie mieć końca rowu. Same ziemie odległej wyspy pośrodku obłoków spowite były w gęstej, szarej mgle przez pięć wieków, uniemożliwiającej zobaczenie chociażby skrawka z odległego terenu. Jedynie cienie przemykające w mglistej osłonie, unoszące się w zadymionym powietrzu, sugerowały że to miejsce nie było martwe, a przesycone czymś dziwnym i przerażającym. Niezaprzeczalnie groźnym.
     Dopiero w wieku dziewiętnastym zasłona opadła, mgła się rozrzedziła i ujawniły się oczom ludzi kontury nieznanych ziem. W latach trzydziestych wieku dwudziestego odważono się stworzyć przejście na odległe ziemie. Z początku linowa konstrukcja mostu z dwuosobową gondolą służyć miała, jako trasa dla naukowców, idących na pradawny ląd w celu zbadania, czy na terenie nieznanych ziem istniało coś zagrażające ludzkości? Odnaleziono tam florę i faunę różną od tej znanej ludziom z ich świata. Ta duża i niebezpieczna kraina, wydawała się miejscem oderwanym od rzeczywistości reszty świata, jakby była tworem przez pomyłkę rozwiniętym tutaj, na terenie kuli ziemskiej.  
     W roku trzydziestym szóstym, po którejś wyprawienie na wyspę, odnaleziono istoty, zwierzęta, których los na kontynentach został przerwany przez nadmierne zabijanie dla futra. Tygrysy wymarłe w świecie ludzi, żyły w spokoju na Pradawnym Lądzie Szaleństwa, jednakże ich majestatyczność skłaniała naukowców do osądu, że to nie były zwykłe dzikie koty żądne krwi i walk o terytoria. Było w nich coś więcej; duma i mądrość, i jak później się okazało tuż pod sercem mieściły się kamienie; szafiry tak je nazwano, dające tym zwierzętom siłę ponadprzeciętną i zdrowie niezniszczalne.
     Pierwsze dwa pojmane tygrysy trafiły do ogrodu zoologicznego i pod baczną obserwację naukowców uważających, że te stworzenia nie są tymi samymi kotami, które zamieszkiwały do niedawna świat ludzi. Agresywne zachowania uniemożliwiały lepsze poznanie dwójki białych istot, ale słabły one z każdym dniem przebywania na ogrodzonym terenie i z potężnych zabójców, stawały się coraz wyraźniej apatycznymi dużymi acz niegroźnymi kotami.
     Padły w tym samym czasie, chociaż z wyglądu zdawały się być zdrowe, pozbawione jedynie chęci do życia w zamknięciu. Przeprowadzona sekcja ujawniła wówczas, co nadawało zwierzętom majestatyczności. Niebieski kamień wielkości równającej się serca, spoczywał tuż pod nim i był połączonym licznymi żyłkami z mięśniem. Ten przełomowy moment dla ludzi zwiastował chaos na spokojnych ziemiach pradawnego lądu, upadek porządku w życiu białolicych awraga, widzianych jedynie jako worki noszące w sobie dobro ludzkości i zgubę zwierząt. Odłączenie szafirordzy powodowało śmierć tygrysa, mimo iż naukowcy próbowali usypiać zwierzęta i pozbawiać je minerałów w sposób niegroźny dla ich życia. Każdy zabieg kończył się ustaniem akcji serca. 
     Z poczutą stworzenia łapano i transportowano do Międzymorskiego Kobaltu nowo utworzonym zamykanym mostem, gdzie zabierano szafirordzę, i zdzierano skórę zwierząt, a ciała zazwyczaj palono bądź przerabiano na karmę dla innych istot. Wraz z pojawieniem się problemów przy próbie zabrania białolicych na ziemie kontynentu Gamma, postanowiono wycinać minerał na pradawnym lądzie i tam też zostawiać ciała zwierząt. Nikt nie spodziewał się, że z pozoru nieżywe tygrysy, odradzały się na nowo pod postacią zwykłych rdzawych, pasiastych kotów; słabszych od awraga i podatnych na choroby, ale gniewnych i rządnych zemsty na ludziach, którzy odebrali im jedyne bogactwo, nazwano je mścicielami. Tak oto człowiek stworzył sobie kolejnego wroga. 

     Shawn Cornwell, kolejny z władców w przełomowej erze rdzy, nie zdawał sobie sprawy, jakie zagrożenie czyhało na ludzkość, na mieszkańców Międzymorskiego Kobaltu, gdy powstała, za jego czynem, armia żołnierzy przeczesywała coraz głębsze odmęty Pradawnego Lądu Szaleństwa. Cesarz, który władzę zdobył po śmierci swojego ojca, był pysznym i chciwym człowiekiem, rządzącym ciężka ręką i prawem nie dbającym zanadto o dobro ludzi. To za jego panowania odkryta została rakowa rdza, kamienie złudnie podobne do niebieskich minerałów, ale nie posiadające żadnej przydatnej ich cechy. Niosły ze sobą klęskę i kłopoty spowodowane promieniowaniem, odkrytym dopiero po narodzinach dzieci, których rodzice mieli styczność z fałszywie pięknymi szafirami. Tak rozpoczął się ciąg niepowodzeń państwa i produkcja dotychczas pożądanych kamieni zmniejszyła się krytycznie, a oczy świata skierowały się ku kontynentowi Gamma, ogarniętego zamieszkami i protestami mieszkańców.   
     Rok dwutysięczny czwarty stanowił początek prawdziwej batalii przeciwko napromieniowanym dzieciom. Stan ludzkich umysłów osiągnął maksimum gniewu skierowanego wyłącznie w stronę bestwolutów i przyczynił się do bezprawnych egzekucji, i linczów. W tych chwiejnych czasach pozbawionych głów zostało siedemdziesiąt osób w przedziale wiekowym od dziesięciu do piętnastu lat. Sprawcą winy nie zostały udowodnione, uzasadniając zakończenie postępowania i brak dalszego śledztwa zbyt małą ilością dowodów obciążających.
     Mirabillisa  uniknęła szczęśliwie parszywego losu. Jako mieszkanka wysuniętej najdalej na północ części państwa, była poza zasięgiem największej koncentracji zła i dyskryminacji istot do niej podobnych. Centrum opozycji miało miejsce w technologicznych dystryktach Ula i Plastra miodu, a zezwolenie na działania bezprawne płynęło z samej siedziby cesarza, niewielkiego dystryktu Pałacowego przylegającego do dwóch zurbanizowanych terenów.
     Z trzystu dwudziestu bestwolutów, zarejestrowanych w spisie odmiennych, pozostało dwieście pięćdziesiąt dzieci i młodzieży niepewnych swojego przyszłego losu, rozsianych po najskrytszych zakątkach Międzymorskiego Kobaltu. Jednakże zaostrzający się konflikt rozprzestrzeniał się na miejsca mniej rozwinięte i tereny zacofane, obfitujące w ludzi przesądnych i ubogich w wykształcenie, podatnych na słowa osób ubranych elegancko, widzianych jako ważne szychy.
     Propaganda szyta i knuta skrupulatnie przez  rząd zjednała mieszkańców, i uzależniła ich od władzy cesarza, będącego w tych niestabilnych czasach ostoją, bezpieczeństwem i jedynym wyznacznikiem prawdziwego dobra. Z reguły mało szanowany władca stał się symbolem zwycięstwa, wyższości człowieka i postrzegać go zaczęto jako wojownika walczącego w obronie słabszych, swoich poddanych w zupełności oddanych mu.      
     Bestwoluty okazały się drogą do sukcesu dla cesarza, jego kartą przetargową do uzyskania owocującej w dobrobyt przyszłości. Korzystał z dóbr płynących z walki ludzi z napromieniowanymi dziećmi i tylko nieliczni, pozostali przy zdrowych zmysłach, widzieli w tym upadek państwa. Dziwili się jednak, dlaczego Cornwell tak śmiało pozwalał na wyzbywanie się  bestwolutów, kiedy to one dawały mu absolutną władzę? Cesarz nie zapomniał o tym i dla swojego dobra zadbał o to w sposób, jak mu się wydawało, odpowiedni.
     Vishwananda miała dwanaście lat, kiedy odczuła największe gnębienie ze strony mieszkańców swojego dystryktu. W tym samym roku zakończyła naukę w innej szkole, przenosząc się wraz z ojcem na wiejskie tereny, przedmieścia dystryktu do nowo utworzonego obozu dla napromieniowanych. Za sprawą rozporządzenia cesarza musiała opuścić rodzinny dom. Zgodnie ze słowami Showna osoby dotknięte zarazą rakowej rdzy miały pozostać oddzielone od zdrowych ludzi, a miejsce ich pobytu oddalone od ostatniego terenu człowieka o dwa klinometry. Dodatkowo pojawiły się raporty odnośnie szkodliwości i promieniowania ciał bestwolutów i ich prawa zostały ograniczone do minimum.
     Wieś usytuowana nieopodal przepaści na swym łonie chroniła garstkę pokolenia, liczącego ledwie dziesięć osób, z Miasta na Pograniczu Otchłani i czworo młodych bestwolutów z małego dystryktu Okna na Pradawność. U boku nielicznych dzieci zostali oddani rodzicie, większość pozostała jednak porzucona przez rodzicieli i oddana pod łaskę, i opiekę państwa. Mirabilissa należała do tych szczęśliwców, których nie odtrącono w zupełności. Wraz z ojcem wiodła w końcu spokojne życie, normalne na tyle ile zagwarantować mogła rzeczywistość. Nie rozpaczała, że matka wolała pozostawić ją i zapomnieć, że kiedykolwiek miała córkę. Gdy odzyskała spokój zrozumiała, że chciałaby tak żyć wiecznie. 

***
     Rok 2006, Obóz dla napromieniowanych
     Atłasowe rękawice spoczywały na dłoniach dziewczyny. Mirabilissa nie nosiła ich ze strachu przed tym, że niekontrolowana zmiana ujawni się na jej ciele. Przyzwyczaiła się do nich, polubiła i uznała je za rzecz do niej przynależącą, nierozłączna, charakterystyczna na tyle, że pragnęła je mieć przy sobie. Pozwalały dziewczynie uczyć się panować nad sygnałami wzbudzającymi się w niej, gdy coś utkwionego w jej głowie usilnie próbowało wyjść na brzegi skóry. Wyrobiła u siebie część z pełnej kontroli, ale do ideału bestwoluty, o jakich czytała w gazetach, było Mirabilissie jeszcze daleko.
     Wyszła z domu o poranku, z przyzwyczajania wypatrując od strony południowej samochodu ciężarowego z dostawą pożywienia. W każdy piątek zjawiał się, kierując się z Miasta na Pograniczu Otchłani, z skrzyniami produktów wyznaczonych przez Cesarza i uwzględnionymi przez bestwoluty produktami, wybranymi wedle upodobań urzędników Showna, chociaż zdarzało się że ignorowali prośby napromieniowanych dzieci. Niebieskooka starała się nie być uzależniona od nikogo i nie zwykła wypisywać niczego, bowiem wystarczyło jej tyle ile dał jej wielmożny władca.
     Zmierzała ulicą cichą, okrytą silnymi promieniami słońca, w większości niezamieszkałą przez bestwoluty, otoczoną z rozległymi łąkami i drobnymi drzewami dopiero co rosnącymi, i osiągającymi kolosalne rozmiary. Przy rozwidleniu dróg stała grupa osób, żywo rozmawiając o czymś co nie interesowało zbytnio dziewczyny. Skupiła się na obranym wcześniej celu podróży, nie zamierzając przystawać przy podobnych do siebie, myślami będąc obok ulubionego miejsca naprzeciwko przepaści i pradawnego lądu.
     Przyśpieszyła, spuszczając głowę i wzrok osadzając na przybrudzonych trampkach, udając roztargnioną, oderwaną od rzeczywistości. Błagam, niech mnie zignorują! Zajęczała w duchu, kątem oka próbując uchwycić obraz grupy osób; nieco rozmyty i niedający jednoznacznej odpowiedzi czy zainteresowali się jej osobą. Mirabilissa przez ostatnie dwa lata spędzone w obozie zamknęła się w sobie, stroniąc od znajomości, chociaż osoby, z którymi zamieszkiwała to miejsce, były jej bliskie, nie mogła wyzbyć się jednak tej nienawiści w niej, rosnącej każdego dnia, do systemu w jaki opakowano jej życie.
   - Hej! – Zwołano za nią. Pojedynczy głos natychmiastowo zatrzymał dziewczynę, kiedy wydawało się niebieskookiej, że udało się jej uniknąć rozmowy. – Wybierasz się nad przepaść? Śpieszysz się?
     Nastolatka westchnęła z bezsilności i zawróciła, uśmiechając się pod nosem w niewyraźnym, niejasnym znaczeniu; irytacji bądź zadowolenia. Podeszła do zebranych bestwolutów z mieszanymi uczuciami grającymi głośno pod czaszką, uporczywie dudniącymi z pulsującymi uderzeniami krwi. Tak, spieszę się. Zabrzmiały myśli, które nie ośmieliły się przerodzić w słowa, zdusiła wewnątrz chęć wylania z siebie drzemiącego w niej niezadowolenia, widząc towarzyszy niedoli. Zdała sobie sprawę, że nie mogła wyżywać się na własnej rasie, to oni stanowili jedyny powód do bycia tutaj jeszcze w tym obozie, mieście, państwie. 
   - Nie sądziłam, że tak wcześnie wyjdziecie na ulice – mruknęła obojętnie, przeszywając czwórkę osób spojrzeniem pozbawionym radości. Atmosfera dzisiejszego dnia ociężale przewijała się między dzieciakami, sugerując, że coś niedobrego wisi w zagęszczonym powietrzu.  
   - To była dziwna i ciężka noc – wydusiła z siebie dziewczyna o ciemnych oczach i jasnych włosach barwy miodowej, z wąskim nosem i pociągłą twarzą; bladą i chudną z wypiekami na kościstych policzkach. Miała może piętnaście lat, a w obozie mogła liczyć wyłącznie na pomoc innych, bowiem jej rodzice pozostawili ją pod opieką, nie opiekuńczego władcy.  Amy Malakian uchodziła za piękną wśród płci przeciwnej, czym nie mogła poszczycić się Vishwananda odznaczająca się zwyczajną urodą. 
   - Tak! – Ożywił się chłopak, który przywołał Mirabilissę nie skorą do spotkań towarzyskich. Szesnastoletni bestwolut o piegowatej twarzy posiadał uśmiech szczery i uwodzicielski, ujawniający dołeczki w policzkach, a brązowe włosy zwykle w nieładzie wiły się po jego skroniach i czole, i w przegrodzie nosowej widniał kolczyk drgający przy ruchach chłopaka. – Czujesz to, prawda? Jakieś zwiastuny upadku, naszego upadku wiszą nad nami. To dziwne, nie wierze w przesądy i brednie o przeczuciach, ale coś jest nie tak. 
   - Dlaczego nazwałeś to  akurat w ten sposób? – Dziewczyna przerzuciła na niego zmartwiony wzrok, przesycony obawami. Serce zabiło jej mocniej i odczuła uciążliwe duszenie w klatce. Nie wiedziała dlaczego tak nerwowo zareagowała, ale nie potrafiła powstrzymać swojej reakcji na wyrost ukazanej na twarzy. - To niepoważne, nieodpowiednie, to może spowodować klęskę. Wypowiadając takie słowa jesteś w stanie przywołać upadek, tak działa to, tak mówią o nich o jeźdźcach…
   - Uspokój się – Zdziwił się, przerywając dziewczynie. Wzruszył ramionami, nie wierząc w słowa nastolatki poważnie opowiadającej o czymś obcym mu i zbędnym do życia, ale jej silne wczucie się w wypowiedź i emocjonalność, skłoniły go zapytania się o przyczynę jej ożywienia. - Co w tym było złego?    
   - Zwiastuny Upadku, jakbyś nie wiedział Aronie, są utożsamiane z tygrysami z ziem pradawnego lądu. Podobno są ciemne, czarne, smoliste, niektóre mają jasne paski, ale wszystkie oznaczają jedno upadek ładu i głód. – Oznajmiła z wyższością w głosie brzmiącym nade dorośle jak na jej trzynastoletni umysł.
     Zmierzyła osobę Arona, wyrażając głębokie niezadowolenie jego brakami w podstawowych informacjach. Według dziewczyny to każdy powinien wiedzieć, bowiem to tyczyło się głównie ich życia. Bestwoluty zrodzone zostały z daru Pradawnego Lądu Szaleństwa i nastolatka widziała w tym sens swojego istnienia, zatem zagłębianie się w historie o odległych ziemiach sprawiały jej przyjemność i zarazem uczyły bycia lepszym sobą. Nie rozumiała, dlaczego inni napromieniowani nie interesowali się tak wyspą, z której w większości pochodzili.     
   - Rany, Lissa za dużo siedzisz w tych książkach – burknął kolejny szesnastolatek, najwyższy z całej trójki z włosami długimi i kręconymi, sięgającymi ramion i odznaczającymi się szatynowa barwą. Szeroki nos zdobił jego okrągłą twarz, a oczy jasne, szare oprawiał gęsty wachlarz rzęs, o które zawsze zazdrosna była Amy.   
   - Wybacz, chyba masz rację – Zgodziła się bez protestów i naburmuszenia. Zrozumiała swój błąd i żałowała pochopnego wypowiedzenia słów, które trzymać miała za zębami. Nie chciała uchodzić za pannę wiedzącą wszystko i lepiej, mimo iż czasem się tak zachowywała, była w stanie przyznać się do tego i okazać skruchę. - Też czuje to… przygnębienie, chyba tak bym to nazwała. Może to powód mojego zdenerwowania. – Ostatnie zdanie dodała ściszonym głosem, jakby obawiając się próby usprawiedliwienia swojej złości.
   - Jednak samochód nie przyjeżdża – przypomniała ciemnooka dziewczyna, kierując wzrok w stronę ulicy z rzadka uczęszczanej, tylko ciężarówka przemierzała te trasę raz w tygodniu.  - Czyżby cesarz dał nowe rozporządzenia? „ A teraz będziemy głodzić napromieniowanych, badania wykazały, że kiedy jedzą rzeczy naszej produkcji złe mocne niszczą uprawy i psują, to co udało nam się przetworzyć”. – Amy udała władczy ton cesarza, odchrząkując po paru słowach chrypę powstała przez wymuszoną barwę. Daryl poklepał ją po plecach delikatnie, ale dziewczyna odrzuciła gwałtownie jego rękę, grożąc mu palcem wskazującym, oczami wyrażając: nie waż się więcej tak robić.  
   - Faktycznie coś zgadza się z tymi zwiastunami upadku. – Zauważył Aron, wymieniając znaczące spojrzenia z jasnowłosą nastolatką. Ona uśmiechnęła się do chłopaka, sugerując mu, że lubi sposób w jaki ją obserwuje, lubi jego oczy i piegowate policzki. Na moment jakby zapomnieli, że są towarzystwie i pochłonięci w doglądaniu siebie zamilkli, a cisza dla pozostałej dwójki okazała się męczącą chwilą; mdławą i nazbyt przesiąkniętą uczuciem miłości.    
   - Bardzo możliwe – zaśmiał się Daryl, próbując przywołać przyjaciół na ziemię. Sytuacja rozluźniała się szybko, kiedy dwójka zakochanych otrząsnęła się z zatracenia w oczach jasnych i ciemnych. – Ciężarówki jak nie było tak nie ma, to poważny zwiastun głodu!
   - I bardzo śmieszny – rzekła zirytowana Mirabilissa, zmieszana uczuciem zawisłym w powietrzu. Na ten czas nie odnalazła nikogo ani żadnej rzeczy, którą mogłaby pokochać, podarowała wszystkie swoje afekty negatywnej stronie, gdzie zmieniały się w złość i gniew; to one zazwyczaj kierowały jej życiem. W całym chaosie jej wnętrza nie było miejsca na miłość. – Myślcie sobie co chcecie. Ale ja wierzę w to.
     Bestwoluty nie brały na poważnie słów dziewczyny, uważali ją jeszcze za zbyt młodą osobę, nieprzystosowaną do dziejących się wydarzeń i przykrej rzeczywistości ubezwłasnowolnienia. Niebieskooka była dla nich niczym młodsza siostra, posiadająca swój świat, z którego jeszcze nie wyrosła, ale Mirabilissa jak na trzynaście lat rozumiała dobrze i nawet za wiele z czego nie zdawali sobie sprawy młodzi ludzie.
   - Dzieciak z ciebie – rzekł Daryl, machając ręką w wyraźne lekceważenia dziewczyny i jej przestróg; brzmiących niedorzecznie i bajkowo. 
   - Tak sądzisz?! – Oburzyła się, fukając na niego złośliwie i czerwieniejąc na twarzy napiętej i pokrytej grymasem niezadowolenia. Szczerze nienawidziła traktowania jej w sposób nieistotny, nieważny, niekonkretny, gdy uznawano ją za dziecko widzące zbyt jaskrawo wydarzenia i sytuacje, tak naprawdę nieistotne. Mogła zgodzić się, że czasem przesadzała, ale w większości uważała, że ma rację i wielokrotnie próbowała ją udowodnić. – Zobaczysz, osiągnę więcej niż ty! A przynajmniej będę wiedziała, kiedy wydarzy się coś złego, wystarczy znać się na symbolach…  
   - Dobra, skończymy, wyluzujesz się w końcu? – Załagodził sytuację Aron, przykładając dłoń do ust dziewczyny, aby się nie sprzeciwiła. - Bez spięć, ok?
   - Niech ci będzie – zgodziła się, kiedy wyswobodziła się z ucisku chłopaka. Nie miała siły na dalszą kłótnię, ta atmosfera i przeczucie zabrały jej resztki z marnej energii, którą gnieździła w sobie. Każdy z nich nie emanował dzisiejszego dnia radością ani ochotą na nic konkretnego, jedynie rzeczy czynione co dzień i z przyzwyczajenia, zmuszały ich do opuszczenia domów. – Idę, na razie…
   - Nie chcesz z nami potrenować? – Zapytał piegus, licząc na towarzystwo dziewczyny.
     Odkąd zamieszkali wspólnie w obozie, potajemnie spotkali się w rozległych podziemnych grotach, gdzie ćwiczyli swoje umiejętności, jak to robiły wszystkie bestwoluty skupione w odizolowanych miejscach na całym terenie Międzymorskiego Kobaltu. To solidarność i więź, jaka niezaprzeczalnie łączyła nawet obce sobie osoby, motywowała ich do doskonalenia siebie, doskonalenia sił nieprzeciętnego organizmu. Wszystkie bestwoluty pragnęły zemsty, chociaż bez sprzeciwów czy buntów znosiły kolejne upokorzenia władcy, szkoliły się wzajemnie, aby kiedyś stanąć naprzeciwko armii cesarza.
     Aron tym bardziej pragnął, żeby osoba Mirabilissy dołączyła do nich, bowiem nie często zjawiała się na treningach, stroniąc od nich, jakby bała się ekspozycji sił. Dla nich była zwyczajnie słaba i ślamazarna, co wytykali jej przy spotkaniach, ale to nie poprawiało nastroju dziewczynie, nie zagrzewało do walki. Zrażona zaprzestała chodzić wspólnie z bestwolutami z obozu i zagrzebała się w książkach, w nich szukając wyjaśnienia, dlaczego nie radziła sobie tak dobrze jak inni?   
   - Pewnie nie może, bo musi nam udowodnić, że w legendach piszą prawdę – zakpił, kręcąc z dezaprobata głową. Aron rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, a chłopak uniósł brwi w zdziwieniu układającym się w słowa; no co, których nie wypowiedział. 
   - Daryl, żebyś wiedział, ty ignorancie! – Pokazała chłopakowi środkowy palec, uśmiechnęła się słodko i fałszywie, po czym zwróciła się w stronę swojej drogi.

***

     Rok 2006, Dystrykt Pałacowy
     Kapitol, siedziba cesarza, od kilku dni okupowana była przez mieszkańców protestujących i żądających zakończenia spraw związanych z bestwolutami. Shown zaniepokojony spoglądał przez odsłonięte delikatnie satynową zasłoną okno gabinetu, zastanawiając się co podburzyło tak ludność Międzymorskiego Kobaltu? Napromieniowane dzieci z reguły zachowywały się dobrze, owszem zdarzały się przypadki buntujących się osobników, ale były to sporadyczne zdarzenia, nie miał zatem powodów do obaw, tym bardziej nie powinni mieć ich mieszkańcy, a jednak coś leżało im na sercach.   
     Cornwell widział w tym spisek, plany stworzone przez kogoś, mające na celu zrzucenie go ze stołka, odciągnięcie od władzy absolutnej, którą zdobył w ciągu ostatnich paru lat. Ktoś zrozumiał, że bestwoluty stały się dla cesarza dobrym sposobem do zarządzania mieszkańcami, motywem, pretekstem i narzędziem do omamiania umysłów ludzi, potrzebujących osoby prowadzącej ich przez trudności życia. Komuś najwidoczniej nie podobał się typ władzy, jakim posługiwał się Shown i model państwa, jaki stworzył, gdzie tylko on mógł czuć się komfortowo.
     Mężczyzna odszedł od okna z ręką masującą podbródek. Zazwyczaj gest ten oznaczał głębokie zamyślenie i rozważanie nad wszystkim, co otaczało go i doprowadzało do szału. Zasiadł za biurkiem okrytym chaosem niepoukładanych papierów, włączając uśpiony laptop, a oczom władcy ukazały się czytane przed momentem pogróżki i zawiadomienia o jego rychłym upadku na dno społeczeństwa, które sam stworzył.
     Twarz Showna pobladła z bezsilności ujawniającej się coraz śmielej w jego umyśle, walczącym z myślami o przegranej władzy. Podkowy zakreśliły silne łuki pod oczami zmęczonymi o tęczówkach błękitnych, ale jakby bez blasku i powiekach przymrużonych, nie potrafiących trzymać się wysoko. Wyraziste kontury o pełnych policzkach wyostrzyły się w nieprzyjemnym wyrazie i skóra wklęsła nadając podłużny kształt twarzy władcy, teraz już bez majestatyczności i blasku młodego, lubiącego uwodzić mężczyzny. Ciemne włosy, chociaż proste, tworzyły skomplikowane formacje nieładu, zakryte były przez większość czasu kapturem czerwonej szaty, z którą nie rozstawał się cesarz. Mężczyzna przymknął oczy i westchnął, wolno wypuszczając powietrze.
     Gabinet spowity w półmroku oferował mężczyźnie niepełną ciszę, zakłócaną przytłumionym dudnieniem ulicy pełnej protestujących ludzi. Jasne ściany w brązowe wzory męczyły oczy po dłuższym na nie patrzeniu, ale w większości zakryte wystawnymi meblami, tylko w nielicznych miejscach ukazywały swoją pełną formę. Półki uginały się pod ciężarem książek, których to Shown nie przeczytał ani razu, ale trzymał je ze względu na ojca, bowiem były one jego dorobkiem, tym co kochał naprawdę. Cesarz, mimo iż nie dbał o nic, nie potrafił od tak pozbyć się pamiątki po dawnym władcy.
     Sam Cronwell nie przepadał za czytaniem i zdobywaniem wiedzy poprzez te przedmioty, jak je zwał. Wolał sprzęt elektroniczny, gdzie mógł słuchać o sprawach politycznych i sytuacjach ze świata, nie wytężając wzroku przy wertowaniu zdań. Dla udogodnienia sobie czasu podczas odsłuchiwania wiadomości, wstawił do gabinetu malowniczy barek i korzystał z niego w wolnych chwilach od pracy. Chwil tych jednak było więcej niż mniej, a butelki z alkoholem kończyły się w zawrotnym tempie uzupełniając jeszcze szybciej.
     Cesarz poderwał się gwałtownie z zajmowanego siedzenie i w sekundzie przemierzył dzielącą go odległość od mebla uciech jego życia. Sięgnął po whiskey i szczodrze nalał sobie do szklanki o grubym dnie, po czym obadał wzrokiem zawartość i dolał jeszcze uznając, że tyle wystarczy mu do przebrnięcia kolejnych minut w gabinecie, zdającym się kurczyć i go ograniczać, wypychać w głąb szaleństwa.
     Drzwi do pomieszczenia otworzyły się niby delikatnym, ale zdecydowanym ruchem. Osoba, która zawitała w tym miejscu, nie była obca ani nie proszona i na jej widok Shown nie poczerwieniał od złości. Corbin Maughan, wieloletni przyjaciel Cornwella, po objęciu przez mężczyznę władzy, stał się jego prawą ręką, podporą w ciężkich sytuacjach, ale nie stracił tytułu starego, dobrego znajomego, wciąż dobrze wypełniał tę rolę. 
     Corbin swoje długie jasne włosy zaczesywał w kucyka, a ciało zbudowane przeciętnie ubierał każdego dnia w garnitur, nadający mu należytego wyglądu na stanowisku jakie obejmował, mimo iż Shown tego nie wymagał. Posiadał jasne oczy i zlewającą się z kolorem skóry oprawę rzęs i brwi z daleka niemalże niewidocznych. Trójkątna twarz i okulary spoczywające na wąskim, długim nosie kretowały postać Corbina na intelektualistę i człowieka sukcesu. W pewnym sensie był taką osobą, chociaż cechowała go podobna chciwość i przebiegłość co cesarza oraz egoistyczne myślenie o sobie w mniejszym stopniu niż u Cornwella.
     Maughan różnił się znacznie od przyjaciela, ale łączyła ich skomplikowana więź, zamazująca dzielące ich mankamenty. W Corbinie drzemały jeszcze zapędy do empatyczności wobec innych ludzi i nachodziły go refleksje na temat zmiany państwa na to za czasów władzy ojca Showna. Nie przeszkadzało mu, kiedy ludziom dobrze się żyło, jeżeli i on miał święty spokój i dostatek. Niestety Cornwell zatracił się całkowicie w myślach o dogadzaniu sobie, zapomniał kim naprawdę powinien być dla państwa, a jednym jego sukcesem i zarazem klęską były śmiałe wyprawy na pradawny ląd, które przyczyniły się do jego problemów. 
     Cesarz jednym łykiem opróżnił zawartość szklanki i z zadowoleniem zwrócił się w stronę przybyłego mężczyzny.
   - Dobrze, że jesteś! – Rzekł, odkładając pusty przedmiot i kierując się powrotem w stronę biurka, za którym przesiadywał całe dnie, myśląc nad sposobem ratunku swojej władzy i tronu.- Nalej sobie co chcesz i usiądź ze mną. Musimy omówić tę sprawę. – Oznajmił, wskazując ręką w kierunku okna, gdzie rozprzestrzeniał się widok buntującego się miasta przeciwko jego władcy.  
   -  Właśnie przyszedłem w tej sprawie – potwierdził Corbin, rezygnując z drogich trunków i od razu zasiadając na krześle naprzeciwko przyjaciela, z miną poważną i smętną, nie wróżącą luźnej a pouczająca rozmowę. Odchrząknął zwracając na siebie zmęczone spojrzenie Showna i poluźnił krawat, zamierzając przejść do konkretów. - To zaczyna wymykać się spod kontroli.
   - Wiem, Corbin, ja to wszystko wiem, ale co mogę zrobić? – Wzruszył ramionami, rozkładając bezradnie ręce na boki. Brwi uniosły się do góry, nadając żałosny wyraz twarzy i czoło pobrużdżone zmarszczkami, bardziej widocznymi w tej mimice, odkryło przez jasnowłosym przybyszem bezsilne wnętrze władcy, chylącego się ku upadkowi. - Zdajesz sobie sprawę czego oni ode mnie oczekują? Nie mogę tego zrobić…
   - Może czas wziąć po uwagę, to że boją się bestwolutów – Zauważył Maugha, próbując w delikatny sposób nakierować rozmowę na temat, o którym od początku zamierzał mówić. - Plotki krążące o napromieniowanych wcale nie stawiają ich w dobrym świetle, zrozum to.
   - W dobrym czy nie dobrym, to nie jest ważne! – Zagrzmiał Cornwell, któremu grunt pod nogami ustępował i bezdenna pustka czekała tylko aż wpadnie w nią na wieki zapomniany i zhańbiony. Obawiał się utraty władzy bardziej niż życia, bo czymże było życie bez dóbr i wygód? Dla cesarza niczym, zwykła wegetacją, czego nie zamierzał doświadczyć. - Oni są moją gwarancją na władzę absolutną, kiedy się ich wyzbędę, będę mógł śmiało ustąpić z tronu, bo kto będzie się przejmował mną, kiedy nastanie spokój? Temu państwu potrzebne jest zagrożenie!
   - Zagrożenie jest potrzebne tylko i wyłącznie tobie. – Przeciwstawił się słowom przyjaciela, kręcąc przy tym znacząco głową, z miną przedstawiającą zawziętość w dążeniu do uzyskania zamierzonego celu. - Ale nie mam ci tego za złe, to w końcu twój sposób na życie. Ale może zmienił być coś w swoich postępowaniach? Wspomógł trochę państwo, nie wyłącznie siebie? Może to jest jednak ten dobry sposób na władzę?
   - Czego mi brakuje, no czego? – Shown oderwał się od rzeczywistości, zanurzając w przemyśleniach o własnej osobie. Słowa przyjaciela przeszły przez niego niezauważone, a w głowie pozostały wyłącznie pytania tyczącego się jego osoby. - Jestem młodym i ambitnym władcą. Mam dopiero trzydzieści lat, przede mną świetlana przyszłość, jeszcze tylko mogę zrobić dla siebie, no i Międzymorskiego Kobaltu również…
   - Zwołaj referendum dla wybranych przez mieszkańców przedstawicieli z każdego dystryktu – Corbin nie wytrzyma ignorancji ze strony Cornwella i uderzył porządnie o blat biurka, aby przywołać do porządku roztargnionego władcę. Poskutkowało, zdziwione spojrzenie cesarza spoczęło na zdecydowanej i pewnej siebie osobie Maughana. - Pokaż, że słuchasz swój lud. Shownie, oni tego potrzebują, wyrozumiałego władcy! 
   - Masz racje, jak zawsze… – Oznajmił słabym głosem, wciąż nie otrząsając się z szoku. Zwykły doradca kieruje mną, co się porobiło z moją władzą? Pomyślał, ale nie rozwodził się nad tym, bowiem Corbin był jego przyjacielem i to w nim Cornwell pokładał swoje nadzieję, to w nim szukał oparcia, i otrzymywał je w sposób jaki nie zawsze wydawał mu się odpowiedni, lecz nie burzył się. Nagle ożywił się, jakby dopiero teraz dodarł do niego sens słów mężczyzny. - Muszę odbudować swoją reputację, to klucz do sukcesu! Referendum dzisiejszego dnia o godzinie szesnastej, zawiadom stacje telewizyjne.

***

     Godzina szesnasta, referendum
     Zjawiło się dwunastu przedstawicieli z każdego dystryktu państwa, o klasach i zawodach różnych, nie zawsze osiągających wysokie stanowisko czy znaczenie. Mieli być przedstawicielami prostych ludzi i tacy właśnie ukazali się cesarzowi. Zaproszeni do wnętrza Kapitolu, przebywali w sali konferencyjnej nie ugoszczeni w żaden sposób, potraktowani bardziej niczym zwykli intruzi, za których niejako miał ich Shown. 
     Władca starał się być elokwentnym i okiełznanym w słowach, niestety wielokrotnie użył określeń obraźliwych i chamskich, nie przystających mu, jako cesarzowi i obniżających jego ocenę w oczach mieszkańców. Zdawał sobie sprawę, że podupada, widział to w urażonych twarzach ludzi zebranych wokół dębowego stołu, którzy jeszcze do czasu tego spotkania, mieli go za człowieka godnego zaufania. Shown rozwiał ich ostatnie nadzieje i zamkną przed sobą jedyną drogę do osiągnięcia sukcesu. Westchnął, w głowie pojawiły mu się plany zrezygnowania, poddania się i ogłoszenia „odchodzę, róbcie, co chcecie, mnie to już nie dotyczy”. Corbin wyczuł zakłopotanie przyjaciela, dlatego postanowił interweniować.
   - Wybaczcie, drodzy mieszkańcy Międzymorskiego Kobaltu – zaczął, powstając z zajmowanego miejsca w rogu pomieszczenia, po prawej stronie od fotelu Cornwella. Poprawił garnitur i wygładził krawat, jasne włosy spięte w kucyka zsunęły się z ramienia. – Cesarz jest poruszony tą sytuacją, podobnie jak wy. Jak widać jest on człowiekiem, którego również ponoszą nerwy, ale nie oburzajcie się. To czas, aby wszystko ustalić i dojść do porozumienia.
   - Człowieku! – Warknął gruby mężczyzna z łysiną na czubku głowy i wąsami gęsto obrastającymi bladą skórę. Był przedstawicielem dystryktu dziesiątego, wiejskiej siedziby rolników i hodowców zwierząt, Terytorium Wiejskie, gdzie posiadał swoje własne pole i rozległe pastwisko dla krów. Przekrwione, mętne oczy wybałuszył wściekle i złe spojrzenie padło na Corbina, próbującego uratować sytuację. - Od godziny mówimy wam, że chcemy całkowitej eksterminacji tych pasożytów!
   - Spokojnie, bez nerwów i niepotrzebnych słów. – Blondyn uniósł ręce, dając znak, aby mężczyzna spuścił z tonu. Kropelki potu ujawniły się na twarzy Maughana, spływając wolno i nieprzyjemnie po ciele. Ciemne okulary spoczywające na nosie zsunęły się w dół po wilgotnej skórze, ale nadal dobrze ukrywały za ciemnymi szkłami oczy mężczyzny, znane jedynie Shownowi. - Nie jesteśmy w stanie wykonać tego bez naruszenia praw. Mamy przestrzegać wasze prawa, ale są mieszkańcy, którzy postanowili pozostać ze swoimi dziećmi. Zabijając je, złamiemy ich prawa, czyli też wasze prawa. Uszanujcie wolę innych.
   - To nie żadne dzieci! – Zaprotestowała kobieta piskliwym głosem drżącym od strachu, że odważyła się włączyć do dyskusji. Młoda mieszkanka dystryktu piątego, mieszkalnego. Kamienna Zabudowa, w którym prowadziła zwyczajne życie wraz z rodzicami, gdzie uczęszczała do pobliskiego liceum, przełknęła głośno ślinę, zorientowawszy się, że zapadła cisza, a oczy zebranych padły na nią. Krótko ścięte ciemne włosy przylegały dobrze do ciała, a czoło zakrywała grzywka ściętą w formie łuku podobnie lśniąca i gładka, ściśle stykająca się ze skórą. To nadawało dziewczynie niecodziennego wyglądu, chociaż uroda nie zwalała z nóg, było w niej coś fascynującego, co skutecznie przykuło wzrok cesarza.
   - Proszę nie osądzać tego w taki sposób – Corbin zwrócił się do dziewczyny uprzejmie, nie pokazując po sobie złości, ale ona jakby ją wyczuła i spuściła wzrok, milknąc i wsłuchując się wyłącznie w wypowiedzi innych. Mężczyzna westchnął dyskretnie, a resztę swoich słów skierował do całości. - Dla tych ojców i matek, którzy pozostali ze swoimi córkami i synami, to są osoby, za które pewnie oddaliby życie.
   - My domagamy się bezpieczeństwa! – Odezwał się przedstawiciel dystryktu Ula oznaczonego numerem szóstym. Biznesmen w silne wieku, zadbany i ubrany zanadto odświętnie, wręcz przesadnie pokazując swoją znaczną pozycję, lecz nie należał do światowej ligi osób Ula. Był przeciętnym przedstawicielem ludzi żyjących w obrzydliwie bogatym dystrykcie, posiadał swoją własną aptekę z certyfikatem i zezwoleniem na sprzedaż produktów z wyrobu szafirordzy. Jednakże interes nie szedł za dobrze mężczyźnie, bowiem odkąd pojawiły się bestwoluty mieszkańcy Ula z nieufnością patrzyli na kamienie. 
   - Czy nie jesteście bezpieczni? – Zapytał Corbin, poprawiając już któryś raz z rzędu zsuwające się okulary. Przedmiot ten dodawał mu odwagi, myśl że nikt nie spogląda mu prosto w oczy, pozwalała wyluzować się Maughanowi i wpasować w sytuację. Nie obawiał się wysnuwać wniosków i przeciwstawiać się rzucanym argumentom wydających się być sensownymi słowami. Dyskusja szła Corbinowi znacznie lepiej niż Shownowi robiącemu takie rzeczy na co dzień. - Obozy są oddalone od miast, żaden z was od dwóch lat nie widział wolnego bestwoluta, w czym problem?
   - W ich promieniowaniu – Wyjaśniła kobieta z włosami ciemnymi, przeplatanymi siwymi pasmami, spiętymi w koka. Zimny wyraz twarzy i głos o niskim tonie zawracały w umyśle, i sugerowały błędnie, że mieszkanka dystryktu dziewiątego, przemysłowego, Fabryczna Przystań, zna się na rzeczy i doskonale wie o czym mówi. W rzeczywistości była tylko koordynatorką w firmie swojego męża, a o wydarzeniach i samych bestwolutach informacje czerpała z gazet, nie zastanawiając się więcej nad całym sensem ostatnich wydarzeń. - Udowodniono, są przypadki. Podobno wciąż będą rodzic się dzieci bestii, bo samych bestwolutów jest za dużo na obszarze takiego państwa!
   - To zapewne są pomówienia. – Wtrącił się cesarz, oszołomiony i zaskoczony tym, co kobieta przed momentem wyjawiła. Zetknął się z wieloma plotkami o bestwolutach jako symbolach końca czy bestiach, których istnienie zniszczy ludzka rasę, słów tych nie brał na poważnie, nie posiadał żadnego argumentu, który skłoniłby go do zgodzenia się z teoriami. Ale usłyszany przed momentem dowód na szkodliwość napromieniowanych dzieci, wzbudził we władcy lęk, to był faktyczny powód strachu ludzi przed zmutowanymi istotami, powód rozwiany przez kogoś, powód skutecznie rujnujący jego władze. Ten spisek został skierowany przeciwko mnie…  
   - Nie możecie nam udowodnić, że te stworzenia nie są szkodliwe – zauważyła kobieta z dystryktu siódmego. Jej delikatny uśmiech na twarzy; bladej, bez witalności, zdawał się być obelżywym malunkiem napinającym pozbawione sprężystości policzki; wiotkie i opadłe. Prosta sylwetka nazbyt wymuszona, prawdziwie nienaturalna i niewygodna, dodawała kobiecie klasy i powagi. Wzbudzała szacunek, a surowym spojrzeniem nakazywała uległości nawet u samego cesarza. Tacy właśnie byli mieszkańcy dystryktu siódmego, niemal ogarnięci szałem na temat swojej wyższości ponad wszystkim, sobie przypisywali odkrycie cennych właściwości szafirordzy.
   - W druga stronę to też działa - Shown przeniósł wzrok na zebranych. Pewne spojrzenie wodziło po twarzach mieszkańców w nadziei, że poddadzą się, że odpuszczą dążenie do celu, że uświadomią sobie kto jest władzą w tej sali. Próbował utrzymać siłę i zdecydowanie, jednak oczy drżały i lśniły od bezsilności.  - Brak dowodów z waszej strony.
   - My mamy dowody! – Zawołał łysiejący mężczyzna, unosząc groźnie rękę do góry, zaciśniętą w dużą, szeroką pięść, zataczają okręgi w powietrzu, jakby wymachiwał niewidocznym narzędziem. Ponownie poczerwieniał na twarzy przejęty sytuacją, w której żadna ze stron ustąpić nie zamierzała. Podatny na słowa innych uwierzył we wszystkie brednie, jakie ktoś powiedział mu rzekomo w tajemnicy. Tajemnicy tej utrzymać za zębami nie miał, a przeznaczeniem jego było rozdmuchanie wszystkiego w dystrykcie dziesiątym. Uczynił to z rezultatem godnym intryganta. -  Nowe dzieci, które urodziły się bestiami.
   - To niemożliwe! – Powiedział Shown, ale słowa te skierowane bardziej do niego samego, dodarły również do zebranych, zirytowanych postawą cesarza. Jedni prychnęli złośliwie, inni uśmiechnęli się pogardliwie do władcy. Mężczyzna usłyszał wianuszek szeptów, słów mówionych w ukryciu przed nim, słów oczerniających go, uznających za niegodnego władzy po ojcu. Podupadł, właśnie stał się mniejszy niż najmniej warty obywatel jego państwa. Musze zrobić coś... Bez władzy nie mam po co żyć. Musze zrobić coś. - Dobrze, dobrze. Żądacie zabicia bestwolutów...
   - Tak, to są nasze roszczenia, nasze prawa i bezpieczeństwo. – Spokojnie przytaknął milczący dotychczas mężczyzna. Mieszkaniec dystryktu drugiego: Ekologiczna Równowaga, zajmował się ochroną lasów i ratowaniem niszczonych przez człowieka terenów naturalnych zielonych. W wyprawach na pradawny ląd nie widział nic dobrego, a napromieniowane dzieci były dla niego zwykłym wynaturzeniem, karą dla ludzi, którzy dopuścili się dewastacji miejsca, mającego pozostać po za zasięgiem człowieka. Obawiał się tego kim były bestwoluty i mimo iż znajdowały się poza zasięgiem miast, nie czuł komfortu na myśl, że parę kilometrów dalej znajduje się obozowisko pełne dziwnych istot.
   - Kierując się waszymi prawami, czyli prawami mieszkańców Międzymorskiego Kobaltu – Cornwell otrząsnął się, zbierając porozrzucaną wokół osobowość władcy, rozerwaną przez argumenty ludzi zebranych. Wymierzył sobie w myślach cios i ustawił do pionu, nakazał ubrać maskę cesarza; silnego, nieulegającego wojownika, do którego należało ostatnie słowo. - Mogę pozwolić jedynie na zabicie bestwolutów, którzy zostali porzuceni przez rodziny, a ich opieka przypadła nam, władzom. Więcej nie mogę zrobić, świat patrzy na nas i osądza. To jedyna rzecz jaką mogę zrobić teraz dla was. Musicie uszanować tę decyzję.
   - Czy przystajecie na te warunku? – Corbin pragnąc zakończyć referendum, szybko zadał zebranym pytaniem, nim padły jakiekolwiek słowa protestujące. Shown w duchu dziękował mu za ten gest, sam nie miał siły do toczenia kolejnych dyskusji, a postawienie mieszkańców przed konkretnym wyborem, wydawało się dobrym posunięciem. W końcu co więcej mogli ustalić podczas tego spotkania? Cornwell czuł, że to spodoba się ludziom, że zobaczą w tym sens, a przede wszystkim pojmą, że to zgodne z prawem, ich prawem, na które tak gorliwie się powoływali. Każda ze stron, w tej decyzji podjętej przez cesarza, miała swój sukces. Mieszkańcy mogli odczuć ulgę, bowiem wiele bestwolutów zostanie zabitych w najbliższym czasie, za to Shown nadal w rękach dzierżyć będzie życia wielu napromieniowanych dzieci. Władza powraca w chwale do mnie. Pomyślał.
   - Ja mogę się zgodzić – Odparła dziewczyna o lśniących, ciemnych włosach z dystryktu mieszkalnego. Dla niej było wszystko jedno, pragnęła tylko zakończyć to dłużące się i nużące spotkanie. Nie rozumiała co w ogóle tutaj robi, dlaczego kazano jej podejmować tak niegodziwe decyzje, w końcu sama była niedojrzała, nieletnia, zachowaniem podobna do bestwolutów. Nie chciała, aby przez jej słowa ktoś zginął, czuła się podle, dlatego zgodziła się na takie warunku. To lepsze niż mieliby zginąć wszyscy. Przekonywała siebie. Wybrali ją, kiedy szła spokojnie ulicą, nie zgodziła się w pierwszej chwili, lecz nie miała wówczas prawa do przeciwstawiania się decyzji podjętej odgórnie. Mieszkańcy dystryktu również nie cieszyli się z wyboru, ale skutecznie nakazali dziewczynie mówić, że istoty te są złe, że to nie ludzie, a bestie, muszą zginąć. 
     Reszta siedziała w ciszy, ich nieobecnych wzrok skazywał, że rozmyślają nad korzystnością warunków postawionych przez cesarza. Kilka porozumiewawczych spojrzeń i jednogłośnie jedenastu mieszkańców przystało na decyzję Showna. 
   - Wspaniale! Dzisiejszego dnia o godzinie dwudziestej zostanie ogłoszone rozporządzenie dotyczące eksterminacji osieroconych bestwolutów. – Zawołał mężczyzna, powstając energicznie z zajmowanego miejsca. - Dziękuję za spotkanie.